20.04.2012

“Slow life” Wysp Szczęśliwych

Teneryfa, Wyspy Kanaryjskie


Lecieliśmy “low cost”, by zakosztować “slow life”. 

Zaglądając na bananową plantację
- Jest szósta rano, godzina mniej na Kanarach - głos z włączonego odbiornika radiowego wypełnił wnętrze taksówki, którą jechaliśmy na lotnisko.

W ciasnocie samolotu niełatwo było znaleźć właściwą pozycję do drzemki. Turbulencje przy lądowaniu wytrzepały nas z płytkiego snu. Z płyty lotniska,  którą szliśmy do terminalu, widać było niebieską płaszczyznę oceanu. Przed wyjściem z sali przylotów wpadła nam w ręce mapa Teneryfy nakrapiana turystycznymi atrakcjami dla mas. Na kolorowym folderze wdzięczyły się logo chińskiego parku wodnego, zwanego “Siam Park”, znak farmy “Camell-Park”, oferującej przejeżdżki na wielbłądach, oraz symbol “Aloe-Parku”, gdzie w ramach promocji obiecywali aloes na pamiątkę. 

Do hotelu postanowiliśmy dotrzeć autobusem. “Guaguas” - jak miejscowi zwą autobusy -  nadjechały stadem. Wsiedliśmy do tej, której kierowca wydał nam się milszy, cierpliwie udzielając informacji odnośnie drogi. “Guaguą” numer 111 wjechaliśmy do turystycznego serca wyspy. Od Playa de las Americas rozkołysany pojazd, jadąc wzdłuż przepełnionego hotelami wybrzeża, wlókł się niemiłosiernie. Stopniowo wypełniała się pasażerami powolna “guagua”. Raz za razem pobrzmiewało w niej niepełne hiszpańskie “gracias”, wypowiadane w podziękowaniu za bilet przez niewyćwiczonych w ostrym “r” niemieckich emerytów, którzy właśnie wybrali się na wycieczkę pod wysokie klify, zwane Gigantami.

- Jeszcze kawałek! - krzyknął do nas kierowca autobusu, gdy wysiedliśmy na niewłaściwym przystanku. 

- Już jesteście! - krzyknął do nas ponownie, gdy dwa przystanki dalej nadal trwaliśmy na swoich miejscach nieświadomi bycia u celu.

Poczucie, że można się beztrosko przemieszczać pozostając wolnym od ciągłej walki z czasem, dopadło nas szybko i niezauważalnie, niczym wirus. 

- Jesteście za wcześnie - sucho poinformował nas skrypulatny pracownik hotelowej recepcji. - Dużo za wcześnie.

Popatrzyliśmy po sobie i pytaliśmy się wzajemnie: która właściwie jest godzina? Godzina mniej na Kanarach. 



Plaża w Puerto de Santiago
Puerto de Santiago wraz z przyklejonym do niego od północy osiedlem hoteli i apartamentowców, zwanym Los Gigantes, tworzą jeden organizm. Te zrośnięte ze sobą miejscowości, zaborczo wzgryzające się w pobliskie stoki, górują ponad malutkimi, kamienistymi plażami z czarnym piaskiem. W Los Gigantes panują Anglicy. W angielskich barach czytają angielskie gazety, które sprzedał im Anglik z kiosku na rogu, gdzie oferuje się jedynie angielską prasę. W Puerto de Santiago dominuje niemieckojęzyczna klientela. Dla niej swojskie bary prowadzą Austryjak, Szwajcar i Niemiec. 

Los Gigantes dysponują przystanią z widokiem na wyniosłe klify. Cisną się w niej łódki i łódeczki, wyposażone w chroniące przed słońcem ogrodowe parasole. Cumują tu żaglówki, motorówki, małe jachty oraz stylizowany statek piratów. Przez cały rok ta różnobarwna turystyczna flota służy wczasowiczom zjeżdżającym do Los Gigantes z całej Teneryfy, by spojrzeć z bliska na wyniosłe klify, nacieszyć oczy widokiem zwinnych delfinów, popatrzeć na grzbiet wieloryba, czy wyskoczyć na kilkugodzinny połów na Atlantyku.

W Puerto de Santiago “romantische Ausblicke” z tarasu swojej restauracji poleca niejaki Fishmann. Hans, który od ćwierć wieku mieszka na wyspie, zostawił na przystanku nową porcję ulotek, zachęcających do pieszych wędrówek. Zdjęcie samego, wiekowego już Hansa w jasnej koszulce polo towarzyszy ofercie prowadzonego przez niego “Wander-Clubu”, z którym najpiękniejsze zakątki Teneryfy poznać mogą także seniorzy i słabeusze.


Klify zwane Gigantami (Los Gigantes)
Szybko dołączyliśmy do pochodu turystycznych mrówek, wybiegających co rano ze swych nadbrzeżnych mrowisk. Wypożyczyliśmy samochód i ruszyliśmy na objazd wyspy.

Jechaliśmy wąską, krętą drogą wiodącą ku bajkowej Masca. Za nami ciągnął sznur wypożyczonych aut. Zatrzymywaliśmy się przy małych parkinkach, spoglądaliśmy na zielone, strome zbocza, robiliśmy zdjęcia i za chwilę ruszaliśmy dalej, zwalniając miejsce tym, którzy podążali za nami, zatrzymując się i uwieczniając na fotografiach olśniewający ich właśnie pejzaż. Przy malowniczo usadowionym  “guachinche” - skromnym barze, składającym się z furgonetki i kilku plastikowych stolików, dysponującym przednim widokiem na dolinę, mieliśmy już pokaźny zbiór digitalnych fotek. Ogromne stały się jego rozmiary, gdy po pokonaniu wąskiej i krętej drogi, wciśniętej pod kruszejące w czas niepogody skały, dotarliśmy do przylądka Teno. 



Zmierzając ku Masca






W Parku Narodowym Teide
“Była to najbardziej śnieżna zima od ponad trzydziestu lat”, donoszono w lokalnej telewizji po niespodziewanie późnych i obfitych opadach śniegu. Przewidywano, że w weekend zasypany świeżym śniegiem Park Narodowy Teide zaleje fala mieszkańców Teneryfy, chcących nacieszyć się białym puchem. 

Okrywający ciemne, wulkaniczne skały śnieżny płaszcz konkurował bielą z sunącymi nisko, zahaczającymi o szare zboczach, chmurami. Na parkingu z widokiem na wulkaniczny stożek rozbawiona rodzina Czechów lepiła małego bałwana. Jechaliśmy przecinajacą Park Narodowy TF21. Kolejne zatoczki i  parkingi, zaopatrzone w tablice z informacją o ostatniej erupcji pobliskiego wulkanu, pełne były wycieczkowych autokarów. W surowym krajobrazie, na rozległej, kamienistej wyżynie, malały i nic nie znaczały te rzesze ciekawskich, tłoczących się na parkingowych poletkach. 

Po północnych, lesistach zboczach przetaczały się gęste mgły, gdy rozpoczęliśmy spokojną peregrynację północnym wybrzeżem - ze starego portu Garachico do kolonialnej Orotavy, do Puerto de la Cruz i dekadenckiego, wyludnionego Bajamar, a potem do zabytkowej La Laguna i wielkomiejskiego Santa Cruz.  

- Brawo! Brawo! - dopingowały nas, przyglądające się nam od dłuższego czasu, odważne staruszki w pływackich czepkach, gdy po długim i nieśmiałym moczeniu stóp zdecydowaliśmy się zanurzyć w zimnych, słonych wodach basenów w Bajamar.

Nieobeznani w wiosennych niuansach klimatycznych zaplanowaliśmy sobie kąpiel, naiwnie zmierzając do tej smaganej wiatrem mieściny. Konkurując z zahartowanymi emerytkami z północy Europy, które bez strachu korzystały z lodowatej kąpieli, drżąc z zimna wierzyliśmy, że wydatnie poprawiamy sobie krążenie.   

Candelaria ze wzniesionym przy samym brzegu oceanu sanktuarium patronki archipelagu nastawiła się na lokalnych pielgrzymów, zatem w licznych sklepikach z dewocjonaliami kupić można rzeźbione i malowane podobizny Najświętszej Panienki. Można się w nich również zaopatrzyć w cały zbiór minaturowych figurek Guanczów, rządzących wyspą tuż przed konkwistą. Ich producenci za wzór wzięli monumentalne, surowe rzeźby dziewięciu synów Tinefre, ostatnich królów Teneryfy, które - ustawione w rzędzie - zdobią plac przed bazyliką, sowicie zalewany rozbijącymi się o wysokie nabrzeże falami.

W “El Timon”, portowej restauracji serwującej ryby i owoce morze, panował tłok, który uznaliśmy za dobry znak. Dłubiąc niewielkie krewetki -“quisquillas”, zamówione jako przystawkę, rozprawialiśmy o tutejszym, historycznym zbiegu okoliczności, o ironicznym zrządzeniu losu. Na naszych talerzach rósł stos kruchych, różowawych skorupek. Prowadziliśmy długą i mało poważną dyskusję, zrodzoną z wyczytanej właśnie wiadomość o średniowiecznej figurze patronki archipelagu, która zniknęła z Candelarii w taki sam sposób, jak się w niej pojawiła. W drugiej połowie XV stuleciu wyrzuciło ją morze. Wzburzone morze zabrało ją w roku 1826, gdy podczas wielkiego sztormu pod naporem fal skruszały mury kościoła. W odbudowanej świątyni znajduje się dziś kopia starej rzeźby - znów spoczywającej na dnie oceanu. 



Candelaria. Mural przy ulicy wiodącej ku bazylice







 

W El Medano odnaleźliśmy klimat, na jaki liczyliśmy. Plaża między El Medano i Los Abrigos była szeroka, a słońce i morze dostatecznie ciepłe. Nad piaszczystą plażą górował wulkaniczny stożek słusznie znany, przez wzgląd na czerwonawe zbocza - Montaña Roja. Przed sezonem odpoczywało tu niewielu plażowiczów. Grzejąc się w słońcu podziwialiśmy ośnieżony szczyt Teide i zabawialiśmy się liczeniem samolotów, które startowały z pobliskiego lotniska, i których sylwetki przesuwały się na tle drzemiących wulkanów

Perfekcyjni nabywcy oferty “low cost”, wyposażeni jedynie w bagaż podręczny, dla mrówek zostawiliśmy w hotelu resztki miodu palmowego, specjalności z pobliskiej La Gomery. Jadąc na lotnisko słuchaliśmy anglojęzycznego Coast, któremu  - gdy tylko pozwalał na to zasięg fal radiowych -  pozostawaliśmy wierni. W pobliżu turystycznych olbrzymów - Los Cristianos i Playa de las Americas, gdzie robiło się gęsto od lokalnych stacji radiowych, postanowiliśmy raz jeszcze posłuchać językowej mieszczanki, łapiąc nadające o świecie: niemieckie Mega Welle, angielskie Oasis i rosyjskie Ruskoje. 

Na lotnisku minęła nas grupa staruszek z chmurnej i deszczowej Galicji. Każda z nich zaopatrzyła się w dwa zegarki - jeden z godziną na kontynencie, drugi  z godziną na wyspach. Śmialiśmy i kpiliśmy z tej starczej przezorności.

Przeciskaliśmy się ciasnym korytarzem przez środek samolotu. Krzykliwa stewardesa przeganiała nas z jednego końca na drugi. - Są tam z tyłu jeszcze miejsca? - pytał cisnący się z naprzeciwka facet z walizką nad głową.

Porzuciliśmy wyspiarkie “slow life” nagle i boleśnie - niczym wyrwani z pięknego snu, w którym nic nie nakazuje pośpiechu. Zapomnieliśmy przestawić zegarki. Z godzinnym opóźnieniem wypadliśmy z sennego pochodu turystów z Wysp Szczęśliwych.


TF21 spod Teide
ku północnym krańcom wyspy
POST SCRIPTUM  

Kilka wskazówek
- dla poszukujących noclegu:  
np. strona internetowa, przez którą znaleźliśmy apartament,   

- dla poruszających się komunikacją autobusową:

- dla zamierzających wynająć samochód:
np. lokalna, wyspiarska wypożyczalnia, z której skorzystaliśmy:
Przesłanki, jakimi kierowaliśmy przy wynajmnie auta, były bardzo subiektywne: do biura Cicaru mieliśmy dwa kroki. Odstawiliśmy samochód na lotnisku bez konieczności uiszczenia specjalnej opłaty. Wypożyczyliśmy auto z niemal pustym bakiem, zatem z niemal pustym bakiem je oddaliśmy. 

- dla chcących zdobyć szczyt Teide:  
niemal pod sam szczyt Teide - na wysokość 3555 m n.p.m. - dojechać można wygodnie kolejką linową (25 euro); ostatnie kilkaset metrów potrzebne do zdobycia wierzchołka wulkanu (3718 m n.p.m.) pokonać trzeba piechotą; jednak, by móc wyruszyć na tę wędrówkę konieczne jest specjalnie zezwolenie, o które ubiegać się można via internet lub stawiając się osobiście w siedzibie Parku Narodowego Teide.

Wyspy Kanaryjskie zwie się też czasem Wyspami Szczęśliwymi - “Islas Afortunadas”.




Santa Cruz de Tenerife. Pod XVII-wiecznym Czarnym Zamkiem (Castillo Negro) z Audytorium w tle  



Puerto de Santiago. Mocząc nogi w oceanie



Koło El Medano. Ku plaży pod Czerwoną Górą (Montaña Roja)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz